Sięgnął do kieszeni, w której miał banknoty, srebro i nikiel, zmieszane bezładnie.
— I ja ryzykuję życie! Równe szanse. Zapłaci mi pan, jak wygram rekord. A „nakoty“ na tej drodze są?
— Niewiele — może paręset metrów, pod samym dworem. Możemy pieszo dojść — i przyślę woły po maszynę.
— To pan tutejszy obszarnik?
— A pan co myślał po tej maszynie? Przecie nie starościńska, ani wojewódzka. Obszarnika fantazja i kieszeń.
— No, to jazda. Niech pan drogę wskazuje.
Ruszyli — minęli miasteczko. Szofer nasłuchiwał na dech maszyny, kierował wedle wskazówek.
— Chore ma płuca, serce, wątrobę i kiszki. Do luftu, — rzekł po chwili.
— Mam już dwie podobne w domu. Żeby jako podleczyć — i stopić na jedną lepszą.
— Hm — może się trafić i głupi agent, albo spryciarz, co pana na hak weźmie, jak rybę. — Co to za osada? Cyganie.
— To folwark mego wuja Białozora, zabrany na osadnictwo.
— Kokosów tu nie mają żołnierzyki.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.