pak wyrostek, którzy z ciężkim mozołem przypchali napół zgniły pomost do brzegu.
We czworo wepchnięto samochód, i pół płynąc, pół brodząc, wydostano się na ląd.
— Pan niebardzo klnie i wyrzeka, — zaśmiał się obywatel.
— Było się w gorszych opałach na wojnie.
— To może ma pan tutaj w tym kraju osadę żołnierską?
— Nie napierałem się. Poco mi ten kram. Sam jestem z miasta rodem i włóczęga mi w zwyczaj weszła. — No, a teraz tu wcale drogi niema.
— Tu trochę brodem, wodą — ale to ledwie koła zajmie — ot tak, jak szczelina w łozach. Tu nie grząsko — bezpiecznie!
Szofer tylko głową pokręcił i całą uwagę zwrócił na tę „drogę“. Poczciwy, astmatyczny Ford wytrzymał i ten eksperyment.
Potem wjechali znowu na szlak piaszczysty i między wiejskie opłotki. Wieś wyglądała zupełnie pusta.
— Ludzie na błotach przy sianie.
— To oni chyba i sami to źrą zimą — boć tu nic nie rośnie.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.