— Mają bardzo żyzne „ostrowy“ wśród błot. Ale zato mają w domu sucho i żaden wylew wsi nie zajmie. A ot i dwór — moja Łucza. Trzeba przebrnąć tę trochę bagna, głupstwo.
Ale to głupstwo było właśnie „nakotem“, grobelką wysłaną wpoprzek całemi, okrągłemi pniami sośniny. Szofer zahamował samochód.
— Nie kuśmy losu! — rzekł. — Pan przyśle woły, a ja maszyny dopilnuję. I tak dokazaliśmy sztuki! Zobaczy pan, jak jutro maszynę rozbiorę! — Przeciągnął się, zapalił papierosa i rozglądał się po kraju.
Dwór, do którego poszedł właściciel, skacząc zręcznie po kłodach — leżał na drugiej piaszczystej górze, ubogo otulony sosnami — duży — obszerny, zabudowany szaremi drewnianemi budynkami. Opierał się z trzech stron o bezkresne łąki — najeżone już gotowemi stogami — na widnokręgu był las, do którego nie było śladu dojazdu.
— Różne i cudaczne są gusta ludzkie! — zamruczał Sawicki. — Ciekawość, jak tutejsi hulają, bawią się i co nazywają rozrywką.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.