Zdziwienie wyrażały też latarnie samochodu, jak oczy wytrzeszczone na tę dziką pustkę.
Tymczasem od wsi zbliżyło się kilkoro dzieci i gapiło się na maszynę, coraz się ośmielając.
Szofer sięgnął do kieszeni i pokazał im garść cukierków. Zrazu cofnęli się nieufnie, potem podeszli i jeden najśmielszy przynętę wziął.
— No, a gadać umiecie po ludzku?
Zaczęli się naradzać i wyszturchali naprzód jednego.
— Dzień dobry! — rzekł poprawnie. — Co panu potrzeba?
— Przynieście mi wody.
— A to jest w rowie, — wskazał.
— To wy taką pijecie?
— A cóż. Dobra, jak pić się chce.
— Skądże ty umiesz po polsku?
— Do szkoły chodzę.
— A tamci?
— Pastuchy.
— Jak się nazywa pan z tego dworu?
— Łuczański pan.
— A nauczyciel jak się nazywa?
Ruszył ramionami.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.