Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

— Narządzone macie garnitury. Przywieźcie mi od Ohryzki żywicy i suszonych jagód.
— Może wam rój się trafi, to zbierzcie. Dam wam kobiałkę! — przypomniał dziad Kajetan.
— A uważajcie na żmije! — upominała ciotka.
Raniutko ruszyli — ubrani po chłopsku w płótno szare i łozowe chodaki.
Za pasem mieli małą siekierkę, przez ramię torbę myśliwską, ale za całą broń Michaś miał swą kuszę, a pan Michał dźwigał na ramieniu dwa wiosła. Przeszli kawał łąki, zniknęli w łozowych haszczach i doszli do zatoczki jeziora pod brzozę, ustrojoną na szczycie w kołpak jemioły. Weszli do wody i po chwili brodzenia i szukania wydobyli wić tęgą łozową, którą zaczęli obadwa ciągnąć ku brzegowi.
Po chwili ciężkiego wysiłku — ukazało się czółno, z którego co rychlej zaczęli wyczerpywać wodę i wywlekać dalej na brzeg. Gdy było względnie opróżnione, znaleźli na dnie otwór, który zatkali kołkiem. Tedy zepchnęli je znowu na wodę — obejrzeli, czy nie przecieka, wysłali spód gałęźmi