i rohożą — złożyli pośrodku swe torby, Michaś stanął na przodzie, pan Michał przykucnął z wiosłem w końcu, i wypłynęli na jezioro. Słońce właśnie wschodziło w wielkiej ciszy wód osłoniętych zielenią krzewów.
— Kiedy ranne wstają zorze — zaczął pan Michał.
— Tobie ziemia, Tobie morze — stowarzyszył się chłopak.
Pędzili łódkę jednem wiosłem — obyczajem miejscowym.
Michaś nie dbał o kierunek, sterował pan Michał drobnemi ruchami, trzymając się wciąż prawego brzegu — mijając zatoczki. Odśpiewawszy wschód słońca, milczeli zajęci życiem wód.
— Piąty rok, jak ze stryjem tak zaczynamy wakacje. Taki wtedy byłem głupi i mały i trochę się bałem wielkiej wody — ozwał się Michaś.
— Zaraz będzie kres wakacyj. Może jeszcze rok, dwa — i zacznie się życie! A ono jest pan, co nie daje ni urlopu ni wakacyj —
— To nic! Ale człowiek tutaj jest swoim panem, nie maszyną, ani niewolnikiem.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Gniazdo białozora.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.