Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/10

Ta strona została przepisana.

Zwróciła się do Konstantego z uśmiechem.
— No, i niech nie sam wraca! — dodała.
— Aha, z żoneczką! — rzekł obywatel z uśmiechem.
Zapalił cygaro i po chwili namysłu spytał:
— Państwo mają krewnych w Warszawie? Znam profesora Jamonta w gimnazjum, gdzie mój syn się kształci.
— To z innych zapewne. Nasza rodzina z Polesia, na roli osiadła. Są tam dwie siostry zamężne, stryj i dzieci stryjowskie. A jakże na imię temu profesorowi?
— Władysław. Młody jeszcze człowiek, ale chorowity.
— Władysław? Patrzcie-no! Był Władek u stryja! Ale skądby się tam wziął? My z tych Jamontów, co na Polesiu!
— Hano! Za chlebem mógł odejść, jak wielu. Znam i drugiego tegoż nazwiska. Służy w mojem sąsiedztwie, jest nadleśnym w wielkich dobrach. No, ale państwo zapewne utrzymywali choć listowny stosunek z rodziną, wiedzą o jej losach?
— Właśnie, że nie. Dużo listów musiało poginąć, bo nie było odpowiedzi. Ostatnie lat dziesięć byliśmy bez wieści. Co rok mieliśmy jechać, ale się to zwlokło z powodu służby wojskowej Kostusia, a potem żałoby w domu. Bratowa umarła zeszłego roku. Ach, ona biedaczka miała z nim jechać i ot, na mnie to spadło. Alę przecie odnajdziemy swoich.
— A czy znajdziemy ładne dziewczęta?
— O, ładne, pewnie! Coś wartych, to nie wiele — mruknął nowy znajomy.
— Eh, to jakiś mizantrop! — szepnęła panna Felicja, powracając do okna. — Wyglądajmy lepiej na kraj!
— Wyglądałem przez czas rozmowy cioci. Widzę piaski, pokryte marną sośniną, lub pola w bardzo zaniedbanej kulturze. Wolę czytać, zanim się coś weselszego pokaże.