Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/100

Ta strona została przepisana.

wyraźny, bo bryka ta każdem kołem kreśli osobną kolej. Nic podobnego nigdy nie widziałem. Witam państwa!
— Jeśli pan jesteś poczciwy, o jedno błagam: — zawołała panna Felicja. — Nie opowiadaj stryjowi, jak nas zastałeś.
— I owszem, zachowam tajemnicę. Tymczasem proszę państwa do mojej podwody. W Krzyżopolu są już uprzedzeni i oczekują zapewne.
Nie obyło się bez certowania o kufry. Panna Felicja nie przenosiła łatwo rozłączenia z nimi.
— Myślałby kto, że ciotka ma tu kontrabandę, albo materjały wybuchowe, a to tylko szmaty — zniecierpliwił się Kostuś.
— Nie mów o rzeczach, na których się nie znasz. Moje szmaty stanowią dowód, że mi u twojego ojca niczego nie brak — rzuciła z godnością.
Ta racja zamknęła mu usta. Pocałował ją serdecznie w rękę i miał odtąd dla kufrów należne względy.
Pozostawiono je tymczasem pod opieką bosego sługi pani Zofji, który przy połamanej bryczce zasiadł do podwieczorku i patrząc za odjeżdżającymi, z podziwem głową kręcił.
— Ot, lecą, Matko święta! A nasza pani wierzyć nie chce, że od obroku dopiero jest charakter w nogach.


IV.

Gdy się wjeżdżało do Krzyżopola, miało się wrażenie miasteczka po pożarze.
Wszędzie budowle. Jedne gotowe, inne dopiero w robocie, inne chylące się do upadku. Żelazne kominy sterczały tu i tam, leżały stosy drzewa, desek, wapna, cegły; snuło się wielu ludzi, w powietrzu pełno było świstu, zgrzytu, dymu i pyłu.