— Co tam! Aleś sośniny nie widział w Algierze ani takich macierzanek! Patrz, oto wieś i gościniec sadzony. Mój Boże! Ile się to taką drogą przejeździło w młodości!
— Żeby-no ciocia trafiła do celu. Wnoszę z opowiadań tego pana, że możemy łatwo zbłądzić.
— At, gadanie. Żebym nie trafiła do Sadyb, gdziem się urodziła i wzrosła! Tylko się spuść na moją pamięć! Wstąpimy odrazu do stryja Eustachego, bo to po drodze; stamtąd pojedziemy do ciotki Matyldy, a rozkwaterujemy się na dłużej u ciotki Zofji, bo tam najliczniejsze sąsiedztwo, miasto pod bokiem, zjazdy, reduty, kontrakty, no i powinowatych i krewnych pełno w pobliżu. Wszystko to już sobie w domu ułożyłam i tak będzie, zobaczysz!
— Może mi już ciocia i żonę wybrała? — zaśmiał się Konstanty.
— Żartuj zdrów! A pewnie, wybrałam jakoby. Ożenisz się albo z jaką Stocką, albo z Zawirską.
— A to czemu?
— Bo widzisz, w tych rodzinach jest zawsze pełno panien i ładnych.
— A jeśli odstąpili od tej tradycyjnej cnoty i znajdziemy samych chłopców?....
— Nie może być! No, to są jeszcze Wojniczowie i Janiccy! Nie będzie z tem kłopotu.
— A chociażby, to zawsze pozostanie nam ucieczka do sąsiadów Tirardów. Ciocia pogodzi się z Klarą Tirard i będzie kwita.
— Za nic! — zawołała, czerwieniejąc z zapału. — Francuzicy u nas nie będzie! Nie wspominać mi tej sroki, bo mi się żółć obrusza! Prawda, dla niej pracowałam! Akurat!
Chłopak śmiał się swobodnie.
— To mi ciocia wreszcie nie pozwoli zakochać się nawet bez upoważnienia swojego.
— Tutaj pozwolę, pozwolę! — odparła — tutaj przecie swoi. Tam, za morzem, tylko szmatek był nasz, a reszta cudze; tu zaś, patrz, ot, tak wszystko, co spojrzysz okiem, to swoje.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/11
Ta strona została przepisana.