niejakim czasie już go nie cenił, stworzywszy nowy.
W ten sposób zaniedbywano często najlepsze, utrzymywano najniewłaściwsze.
Kostuś w myśli rachował koszty i zastanawiał się, jakim sposobem człowiek ten dotąd nie zbankrutował, a owszem wyglądał dostatnio i bezpiecznie? Nie śmiał jednak dotknąć tej kwestji i z należną uległością zdawał się wierzyć w bajeczne opowieści dochodów i doskonałość każdej rzeczy.
Dlaczego miał wątpić, jeśli sam autor tych dzieł w to wierzył święcie?
Tedwin nie kłamał: on tak widział i czuł, straciwszy przez bezustanną chwalbę zupełne poczucie braków, zepsuty do reszty uznaniem sąsiadów i powagą wśród nieuków.
Gdy wrócili do domu, w salonie już czekał stół zielony, a wkoło niego kręcił się niespokojnie pan Józef.
— Nie traćmy czasu, nie traćmy czasu! — powtarzał.
Starsze panie udały się na spoczynek, w mniejszym gabinecie panny zabawiały Adasia.
Posadzono Kostusia do nauki wista. Miernie go to bawiło, ale nie mógł się wymówić.
W czasie gry jeden tylko Tedwin zachowywał się przyzwoicie. Roztargniony, zajęty swojemi projektami, znosił klęski i błędy partnera stoicznie.
Wiktor i Józef z gry robili domową wojnę. Wymyślali sobie wzajemnie, rzucali karty, po każdej partji powtarzali ją ustnie, skacząc do siebie jak dwa koguty.
— Ładna zabawa towarzyska! — myślał Kostuś, któremu, pomimo nieuctwa, szczęście sprzyjało stale.
Grano tak do późna w nocy. Panny odeszły, Adaś po chwili obserwacji graczów udał się też na spoczynek, a oni trwali, pochyleni nad stołem.
Nareszcie do obrachunku przystąpiono.
Konstanty był zwycięzcą. Tedwinowie zapłacili, pan Józef szperał po kieszeniach.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/111
Ta strona została przepisana.