wandalów. Panna Felicja błądziła wśród nich, szukała pamiątek, ścieżek, ławek, kroków swoich dawnych.
— Tu był nasz ogródek dziecięcy. Siostry sadziły kwiaty, my z Jasiem drzewka. Jeszcze jeden jego kasztan pozostał, a to pień po mojej brzózce. Tylko tyle, mój Boże!
Mówiła do siebie, zupełnie zapominając o synowcu, i pamięcią starą wiedziona, szła dalej, przez chwasty i złomy, co krok nowe odnajdując wspomnienia.
— Gdzie idziemy, ciociu? — spytał Konstanty.
— Do kaplicy; ta przecie została. Jeśli zamknięta, poprosimy o klucz od grobów.
Ale kaplica była otwarta. Dach nad nią zapadł, a okna nie miały szyb.
Nie było czego zamykać. Wnętrze, obdarte ze szczętem, służyło za skład narzędzi ogrodniczych. Drzwi do lochów stały też otworem i słychać tam było gwizdanie piosenki i kroki człowieka.
Panna Felicja zstąpiła w głąb i stanęła nagle, jakby rażona gromem.
Szeroko roztwartemi oczami patrzyła przed siebie, wargi i powieki jej drżały.
Loch grobowy pokryty był grubą warstwą nawozu końskiego, na którym bielały szeregi pieczarek.
Wśród nich uwijał się ogrodnik, Niemiec, z fajką w zębach i polewaczką w ręku. Skracał sobie czas śpiewaniem.
Spojrzał zukosa na niespodzianych gości, stanął i spytał:
— Czego państwo sobie życzą?
Panna Felicja zwróciła się nagle i uciekła prawie, rękami zakrywając oczy.
Usiadła na progu kaplicy i zapłakała gorzko.
— Mój Boże, mój Boże! I grobów niema! — szepnęła wśród łez.
Kostuś tymczasem wdał się z ogrodnikiem w rozmowę, ułatwiwszy wstęp monetą.
— Tu były trumny poprzednio? — spytał.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/122
Ta strona została przepisana.