Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/123

Ta strona została przepisana.

— A były podobno, ale ja ich już nie zastałem. Mówią, że były cynkowe, więc je nocami rozkradli. Wtedy pan dziedzic kazał kości zebrać i zakopać na cmentarzu, a mnie klucze oddał. Dobra piwnica na pieczarki. Warzywo i owoce też dobrze się przechowują. Tyle miejsca nieboszczykom, naco?
Zaśmiał się i dalej swoje grzyby polewał.
Młody człowiek ruszył też z powrotem, a nie wiedząc, czemby ciotkę pocieszyć, usiadł opodal niej na pniu, niedawno ściętym, i w milczeniu palił cygaro.
Tak ich znalazł Tedwin z wezwaniem do powrotu.
— Idź pan, zobacz, na co oni używają sklepów grobowych, ci świętokradzcy! — zawołała panna Felicja.
— Słyszałem, widzieć nie chcę — odparł Tedwin. — Ano, praktyczni, trzeba się od nich uczyć. Żebyś widział, Konstanty, jaki u tego Niemca rygor i ład! Zazdrość ogarnia. Stanowczo szanuję ich i podziwiam.
I dalej mówił, już przechodząc na swoje „ja“, podniecony własnemi słowami, sobą tylko zajęty. Milczenie panny Felicji i lakonizm znudzonego Kostusia nie zbijały go z tropu. Mówił i mówił.
Po powrocie panna Felicja spytała o pana Józefa. Spał po śniadaniu.
Chciała koniecznie z nim pomówić, dać folgę swojej boleści i oburzeniu, czatowała na chwilę swobodną.
Wreszcie pod wieczór zastąpiła mu drogę, gdy się wymykał do kart.
— Czy wiesz, że naszych zmarłych wyrzucono z grobów?
Stanął, ruchem teatralnym rozkładając ręce.
— Wyrzucono! Tak, i to też spada na sumienie mojego rodzeństwa. Wzburzyło się we mnie wszystko, gdy się o tem dowiedziałem; przechorowałem, słowo daję. Potem radziłem się prawników, czy Niemiec nie może być zmuszony do wynagrodzenia mi tego? Ale cóż? Możebym go i zmusił do zapłacenia, gdybym