Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/130

Ta strona została przepisana.

Była to dziewczyna nieładna, bardzo śniada, brunetka, z gęstwiną kędzierzawych włosów na głowie i bardzo charakterystycznym profilem.
Ubrana zresztą elegancko, nie miała w sobie — oprócz śmiałego spojrzenia i trochę drwiącego wyrazu twarzy — nic więcej, coby zdradzało wychowanie i życie w odmiennych od zwykłego toru warunkach.
Przechyliwszy się nieco, podała stryjowi krzesełko składane i nakierowała parasol, aby go od słońca zakryć.
— Cóż, stryju, migrena dzisiaj nie dokucza? — spytała serdecznie.
— Obudziłem się zdrów. Przeszkodziłem ci czytać.
— Ależ nie! Jeśli tego studjum nie przeczytam, nie wiele stracę. Jedna teorja zbija drugą, jeśli więc tej nie poznam, będę miała mniej chaosu w głowie i mniej trudu odnalezienia prostej drogi i własnego sądu.
— Pocóż czytasz zatem?
— Przez szacunek dla cudzego rozumu i przez obowiązek wakacyjny.
— Myślałby kto, że jesteś niewolnicą, przykutą do Rogalów. Czemu nie zawierasz stosunków z ludźmi?
— Ach, stryju, ja ich już znam za wiele i dawno straciłam tę ciekawość i zajęcie.
— Wstydź się, Rito, starzejesz się!
— Niezawodnie, stryju, mam już ćwierć wieku na barkach, dajże mi w Rogalach ciszę. Żebyś wiedział, stryju, jaka to rozkosz obcować tylko z tą lipą.
— Tak, tak, tylko te romanse z lipą trwają niedługo. W drugim miesiącu będziesz wertowała różne programy szkolne i karty geograficzne, rozmyślając, czego nowego się uczyć i dokąd zbiec od tej lipy.
Dziewczyna roześmiała się, potakując tym śmiechem.
Różycki odchrząknął i począł obrabiać cygaro.
— No, jakże ci się podobał nasz gość? — rzucił ze zbyt wielką obojętnością, aby była szczerą.