Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/131

Ta strona została przepisana.

— Gość? Ten Jamont? Ano, niebrzydki! — odparła Rita, śledząc zachody małej sikorki, wlokącej dla swoich piskląt olbrzymiego chrabąszcza.
— To mniejsza, że przystojny, ale to chłopak zacny, energiczny, pracowity i gruntowny.
— Doprawdy? No, to i owszem. Mnie się zdawało, że wyznaje moralność arabską, politykę francuską, zarozumiałość niemiecką, a lekkomyślność słowiańską.
— Ty bo masz zawsze uprzedzenie do mężczyzn.
— Ja akurat tyle, co do kobiet. Stryj chciałby, abym miała dla mężczyzn wyjątkowe względy. To trudno. Hodowałam się wśród was trzech tu w domu i może wskutek tego nimb tajemniczości i wyższości, zblakł do zera w mojej wyobraźni.
— Dziękuję za komplement.
— Niema za co. Bronię się przed zarzutem.
— Pomimo to wiesz, Jamont byłby dla ciebie wybornym mężem.
— Może być. Jak zechcę męża, niech go stryj dla mnie zakonserwuje w spirytusie.
— Rito! Twój język bywa z roku na rok swawolniejszy! W jakich ty się towarzystwach obracasz? To zgroza!
— A, prawda. Zawsze muszę stryja zgorszyć!
— Powiedz mi, czy ty kiedy myślisz o przyszłości?
— Nie, stryju, to takie nieprodukcyjne! Ale mogę w tej chwili, jeśli to stryja bawi, o tem myśleć! No, cóż? W przyszłości będę chora, stara, siwa, zgrzybiała, bezzębna, no i umrę. I co mi z tego myślenia przyjdzie? Żadnej z tych konieczności nie odwrócę!
— Zapewne, ale w przewidywaniu tego trzeba myśleć o jakimś celu, obowiązku i na stare lata o podporze i opiece.
— Sprawię sobie garde-malade angielkę. Będziemy wertowały Szekspira i warzyły ziółka. Kupię sobie domek nad morzem, zgromadzę w nim wszystkie pamiątki i będę czekała śmierci!