Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/144

Ta strona została przepisana.

Po wieczerzy rozchodzono się na spoczynek.
— Wstąpię jeszcze do ciebie! — szepnął Adaś, idąc za siostrą z miną bardzo ważną.
Zostali sami w jej pokoju.
— Wiesz? Jamont chce się z tobą żenić? — rzekł chłopak.
— Już? Onegdaj mnie poznawszy? Przyznam się, że ma gust pomidorowy!
— Ależ czy to żarty, Rito? Podobałaś mu się bardzo. Co to dziwnego? Musisz się podobać każdemu rozumnemu. Ja mu potakiwałem.
— Noże z zapału ręką i sercem mojem rozporządziłeś się?
— Ty zawsze drwisz, gdy o tobie mowa.
— Cóż mam robić, słuchając absurdów? Powiedz swojemu Jamontowi: qa’ii aille se faire pendre ailleurs!
— Nie powiem ci nic, Rito! On cię nie obraził, jest prawy i rozumny, posiada całe moje uznanie. Tyś taka dla nas dobra, źle byłoby, żebym ciebie przez egoizm chciał pozbawić osobistego szczęścia!
— Czyście się dzisiaj na mnie sprzysięgli z tym Jamontem? Daj mi spokój! To wstyd, że mnie tak mało znasz, ty, utopisto! Raczej pilnuj swojej sprawy; uważam, że sam sobie nie umiesz dać rady.
— Przecie już zagaiłem interes. Powiedziałem pannie Jadwidze, że przyjechałaś.
Rita popatrzyła na niego zupełnie serjo.
Wydrwiłaby każdego innego, ale Adaś był wyjątkiem.
— To dobrze zrobiłeś. A upewniłeś się, że przyjedzie do miasteczka, do panny Stefanji?
— Tak; powiedziałem, że ty masz do niej interes. Bo widzisz, ja jeszcze nie wiem, czy mi się godzi zakłócać jej spokój. A jeżeli pomimo wszystko ja mam suchoty? Ten doktór mógł się mylić.
— Ależ, moje dziecko, nie bądźże manjakiem! — upomniała łagodnie, gładząc go po głowie. — Żebyś miał suchoty, nie miałbyś sił i ochoty nawet do kochania. No, dobranoc, idź marzyć!