Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/147

Ta strona została przepisana.

Tak im niepostrzeżenie upłynęło parę godzin, aż wreszcie pan Erazm westchnął i wstał.
— Ano, tak tam dobrze, że szkoda, iż to nie u nas — rzekł.
— A pana nie bierze ochota tego doznać?
— Nie, na emigranta się nie zdałem. Gawędzić miło, ale nam, chłopcze, trzeba do Werbiczów ruszać. Panna Felicja pewnie myśli, że jesteś już zaręczony.
— Biedna ciotka w Krzyżopolu, a mnie tak nie spieszno stąd odjeżdżać!
— Kiedy tak, to siedź tutaj, pojedziemy jutro.
— Stryj odchodzi? — zawołała Rita.
— Ano, ja nie jestem na wakacjach, muszę pracować.
Gwarzyli tedy we troje dalej, aż i Adaś ich opuścił, spłoszony upałem. Zostali sami.
— Pan nie odczuwasz gorąca? — zauważyła Rita.
— O, nie! Przywykłem do afrykańskiego skwaru.
— A jednak pracować w taki upał musi być niesłychanie męczącem.
— Nie wiem, jak innym; mnie gorzej męczy bezczynność w skwar. Więcej się myśli o tem utrapieniu wtedy i odczuwa stokroć silniej.
— Nie lubisz pan próżnować?
— Mało tego doświadczyłem w życiu. Sądzę, że nie lubiłbym, bo mi już teraz tęskno do pracy.
— Długie pan sobie oznaczyłeś wakacje?
— Ano, nie wiem; to zależy od ciotki.
— Przecie to pan masz się żenić?
— A ja! — odparł, brwi wznosząc.
— Cóż to! Ochoty pan nie masz?
— Owszem, ożeniłbym się z każdą tu poznaną panną, ale jednej wybrać nie potrafię.
— Bądź pan spokojny! Mężczyźnie się zdaje, że to on wybiera; zostawiono mu ten pozór. W rzeczy samej ożeni się z tą, która go wybierze, zręcznie w sieć obmota i wmówi, że to ona jest kochana. Jeszcze się będzie drożyła.
Zamyślił się.