Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/150

Ta strona została przepisana.

Każdego dnia mieli sobie coraz więcej do mówienia. Nareszcie dnia trzeciego Różycki wziął się ostro do swego nowego pupila.
— No, mój drogi, dzisiaj stanowczo ruszamy do Werbiczów.
— Poco mnie pan tam wlecze? — zaprotestował pupil.
— Powinieneś poznać pannę Werbicz.
— Na licha mi ona potrzebna! Nie żenię się z nią.
— Skąd możesz wiedzieć?
— Bo to nie żona dla kolonisty — powtórzył zdanie Rity z całem przejęciem. — A zresztą kocham inną.
— Co? Tę wdowę?
— Nie, pannę Ritę.
— A wdowa? Jesteś niepoczytalny. Kochasz każdą pokolei. Doprawdy, nie chciałbym być twoją wybraną. Zresztą Rita to także żona nie dla kolonisty. Bądź więc logiczny!
— Więc ja wcale żenić się nie chcę. Nie mam powołania do małżeństwa.
Było to także zdanie Rity, ale on przysiągłby, że miał je od czasu, jak zaczął myśleć.
— To są brednie. Rozmów się z ciotką. Ja cię do Werbiczów i Janickich zawieźć muszę i basta. Dałem na to słowo. Ożenisz się, z kim chcesz. Konie już zaprzęgają.
Kostuś zbuntował się zupełnie.
— Dziękuję panu za jego uprzejmość, ale nie pojadę. Za godzinę opuszczę Rogale i udam się do Pryskowa.
Ukłonił się i odszedł. Różycki przestraszony ruszył do pokoju Rity.
Pisała listy i przyjęła go z uśmiechem.
— Czego stryj tak zalterowany? — zapytała.
— Co to będzie z Jamontem? Zbuntowałaś go i do Werbiczów jechać nie chce. Poco ty go bałamucisz na żart? To nie ma sensu. Wyleciał, obrażony za moje dobre chęci, i ucieka do Pryskowa. Ładniem się pannie Felicji przysłużył!