Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/158

Ta strona została przepisana.

Przyjrzał się też jej uważnie.
Średniego wzrostu, zgrabna, miała klasyczne ręce i nogi, rys wybitny od wieków wydelikaconej rasy, która nie pracuje, głowę, osadzoną dumnie, włosy popielate, oczy siwo-szare, rysy kształtne.
Byłaby zupełnie ładna, żeby twarz ta nie miała wyrazu chłodu i dumy, oczy nie patrzyły tak obojętnie, usta znały uśmiechy.
Tak jak była, robiła wrażenie zimowego, martwego krajobrazu, którego ostre kanty osłania szron lodowaty.
Na żartobliwą uwagę Różyckiego odpowiedziała poważnie:
— Purytanką nie jestem, ale znajduję niemoralną powieść, w której złe przedstawiają uroczo, i doprawdy nie pojmuję beletrystyki francuskiej. Piszą fałsze, bo nie wierzę, by taki rozkład był obrazem społeczeństwa.
— Ależ to są bardzo ciekawe zagadnienia psychiczne!!
— To nie powinno być zagadnieniem, ale faktem, chorobą, o ile możności ukrytą.
— Więc pani nie tolerujesz miłości.
— Nie toleruję oszukaństwa. Nie powinno być kwestji między miłością i honorem.
— Mężczyźni przyklasnęliby pani; szczególnie zdradzeni mężowie.
— Nie mieliby racji, bo utrzymuję tę zasadę dla obojga płci.
— Fabrykacja zasad nic nie kosztuje, można sobie na nią pozwolić! — zauważył sarkastycznie filolog.
— Szczególnie, jeśli się nie troszczy o nabywców! — dodał brat.
— Jednak — wtrącił Kostuś — nie możesz pan zaprzeczyć, że i zasady i honor są na świecie szanowane i praktykowane.
— Nie zdarzyła mi się sposobność spotkania tego.
— To żałuję pana! — rzekł chłopak, czując, że zaczyna w nim grać oburzenie. — Byłem w szkołach,