Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/16

Ta strona została przepisana.

i wypoczynek — matka tylko jedna znalazła sposób radykalny.
— Trzeba go ożenić, Jasiu! — mawiała do męża.
— Ba! — odpowiadał ruszając ramionami. — Chcesz, żeby jeszcze jednej osobie więcej czynił zgryzotę. A zresztą, pilno ci obcą tu zasadzić? Poczekaj, nacieszysz się nią rychło!
— Ależ nie obcą, Jasiu. Wezmę go z sobą, pojadę do kraju, tam go ożenimy!
— Tere-fere! Która to zechce stamtąd odjechać tutaj dla takiego urwisza!
— Ja ją uproszę, zobaczysz! Jabym tak chciała przed śmiercią tam jeszcze być. Pozwól, Jasiu!
— Ano, jak chcesz. Zobaczymy, jaki będzie zbiór owoców. Podróż kosztowna!
Czekali tedy zbioru. Myśl była rzucona, mówiono o niej coraz częściej, budowano plany. Kostuś się śmiał niefrasobliwie, nie wierzył w urzeczywistnienie projektu, a choćby i doszedł do skutku, no, to będzie zabawne. Napisano nawet do krewnych z oznajmieniem, zaprenumerowano pismo polskie i kartę szczegółową Europy.
W dżdżyste wieczory był to temat rozmów niewyczerpanych, którym się Kostuś przysłuchiwał, gryząc cygaro, lub coś nucąc pod nosem. Wyglądało mu to na baśnie, zwykłe baśnie wieczorne na kolonjach, gdzie niema towarzystwa ni nowin.
Na kominku winograd suchy trzaskał, po płaskim dachu deszcz pluskał, za ścianą Mohamed, służący, brząkał na arabskiej gitarze. A tu, w izbie, opowiadano o śnieżnych zamieciach, o brzozach, o łanach, o ludziach, zupełnie mu niepojętych, o stosunkach dziwnych. Trochę legendy czuć było w tych pamiątkach z przed dwudziestu lat, trochę poetycznego zabarwienia.
Contes de veillées! — mruczał Kostuś
Podróż nareszcie dostała termin i cel stanowczy. Zaczęto się do drogi sposobić nie na żarty. Chłopaka lęk trochę ogarniał, choć nadrabiał rezonem. Żenić