Słowa były dla Różyckiego, ale spojrzenie ciekawe, niespokojne, pożądliwe, dla Kostusia.
Instynktem matki wietrzyła konkurenta, a zbyt była szczera i prosta, aby mogła ukryć radość z jego widoku.
Gdy pan Erazm dopełnił formy poznania, miała ochotę uścisnąć młodego człowieka, rozpadała się w uprzejmościach.
— Ale gdzież to panów wprowadzono? Proszę, proszę do salonu, zaraz podadzą herbatę. Mojego męża niema w domu, a moje panny przy robocie, bo teraz czas gorący. Ach, mój Boże! Panowie pewnie spragnieni po upale, zaraz każę podać owoców i konfitur. Józiu, Maryniu, Zosiu, chodźcież!
Mówiła bez ustanku, podniecona, szczęśliwa, widząc już w myśli chwilę oświadczyn i szycie wyprawy, a przytem trwożna, aby córki, pozbawione jej kierunku, nie ukazały się niedość elegancko ubrane, nie chybiły pierwszemu wrażeniu konkurenta.
Dogadzała też mu, nadskakiwała, znosiła przysmaki, patrzyła w oczy z uwielbieniem, rada odgadywać myśli i życzenia.
Kostuś był okropnie zażenowany, Różycki śmiał się w duchu, ubawiony setnie tą sceną.
Nareszcie ukazały się panny, postrojone ceremonjalnie, z minami, dostrojonemi do okoliczności: naiwności parafjalne, chcące udawać wysoki ton.
Matka rozkochanemi oczyma śledziła ich ruchy, badała stroje, uśmiechała się z lubością i ukradkiem szukała na twarzy Kostusia wrażenia.
Ładne to były dziewczęta. Dobrze zbudowane, zdrowe, twarzyczki różowe i białe, duże warkocze, szkodziło im tylko to właśnie, co one uważały za piękne. Więc zbyt strojne figury, sztucznie wyciśnięte, włosy uczesane w loki i figle, cera zbyt biała, ruchy nienaturalne.
Kłaniały się jak laleczki i siedziały rzędem na kanapie, nie śmiejąc śmielej odetchnąć, rączki trzymały złożone bezczynnie i wszystkie patrzyła na pana Erazma, broń Boże na Kostusia.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/165
Ta strona została przepisana.