Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/184

Ta strona została przepisana.

— Chodźmy! — zawołał.
Odrazu, ze szczytu czystości i elegancji, znaleźli się w szczycie brudów i dzikości.
Ulicę źle brukowaną, smrodliwą, bramowały domostwa drewniane, pomalowane w kolory niemożliwe.
Były żółte z zielonemi okiennicami, były czerwone w białe paski, naśladujące cegłę, były niebieskie z pomarańczowemi gankami.
Wszystkie zaś te barwy skupiały się dokoła cerkwi, zajmującej plac na środku ulicy.
Wzdłuż tych domów biegł chodnik drewniany, o tyle czysty, o ile dziurawy, po którym we wzruszającej harmonji snuli się żydzi, chłopi, psy i jeszcze czwarty gatunek istot bezrogich.
Kurz brunatny, woni bardzo stanowczej, kłębił się w powietrzu, napełniając gardło i nozdrza.
Wydostali się na plac, zatłoczony szczelnie bydłem, końmi i wozami.
— Oto masz targowisko jarmarczne, a na prawo ulicę główną!
Kostuś spojrzał ciekawie, ale ujrzał ten sam drewniany chodnik, te same pstre domy, a w głębi kościół.
— Zaczynamy pielgrzymkę po zajazdach od tego, w którym sam mieszkam. Te wszystkie domy, to hotele o bardzo skromnych nazwach. Ja mieszkam w Europejskim, czyli mówiąc wprost, u Kiwy.
Z chodnika weszli na ganek, który gęsto zapełniała służba przyjezdnych obywateli.
Jurek Rogalski powstał na widok swojego pana i rzekł:
— Mandel, faktor, czeka; przyprowadził dwóch oficjalistów dla nas.
— Powiedz mu, niech ich dla siebie schowa, gdy będzie potrzebował Pan komisarz jest?
— Jest, proszę pana. Ten bułanek, cośmy kupili, ma ułogę.
— Ten od pana Tedwina?
— Ale! I wołów naszych nie chcą puścić na rogatce, powiadają, co chore.