Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/185

Ta strona została przepisana.

— Tam do licha! — burknął Różycki, otwierając spiesznie drzwi.
Znaleźli się w długim, brudnym i ciemnym kurytarzu, na który wychodziły drzwi od wszystkich stancyj; w głębi były drugie drzwi, wiodące na podwórze.
Korytarz ten był natłoczony żydami, faktorami, i służbą, poszukującą posady.
Różycki ofuknął kilku faktorów i skierował się w głąb korytarza. Kostuś spojrzał po obecnych i spytał żydka-służącego:
— Czy pan Holanicki tu mieszka?
— Pan Zygmuś? Un stoi w pierwszym numerze! Tam wszystkie panicze zeszli się na karty. Może panicz czego potrzebuje? — spytał, głos zniżając.
Zanim Kostuś mógł odpowiedzieć, tubalny głos Zygmusia rozległ się z sąsiedniego pokoju:
— „Miszurys“, kanaljo, pójdź tu, do nogi!
Żydek skoczył i znikł za drzwiami.
Kostuś ujrzał przez szparę pokój pełen dymu i mężczyzn w negliżach. Ruszył do Różyckiego.
Ten już był w swojej stancji, gdzie za samowarem siedział stary rządca i pykał fajeczkę.
— A co? Złapali nas na bułanka? — zagadnął pryncypał.
— Złapali i jeszcze się śmieją. A za świadectwo na woły chcą dwadzieścia pięć rubli. Powiadają, że chore! Ot, rozbój!
— Dać! Za dwadzieścia pięć rubli czterdzieści chorych wołów uczynić zdrowemi, to bezcen. Zróbcie to jednak zaraz, panie Wincenty, bo byki gotowe nam poginąć!
— Idę, panie! — rzekł rządca, chowając fajeczkę do kieszeni.
Wtem na progu ukazał się chłop z biczem, zziajany, czerwony jak upiór.
— Proszę pana, niema naszych byków!
— Otóż masz! — burknął Różycki. — Gdzież one?
— „Pouciekali!“ — mówił człowiek zdyszany. — My tam stali przy rogatce, a tu jeden z tych, co