Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/191

Ta strona została przepisana.

Nie zaczepiając graczów, usiedli przy stole Jawornickiego wraz z Zawirskjm, który wnet kazał dać zakąskę.
— Witam, witam! — ozwał się olbrzym tubalnym głosem — proszę do towarzystwa na podwieczorek.
Podwieczorek był to rondel zrazów, które nakształt jagód czy cukierków, niknęły w paszczy tłuściocha.
Różycki odmówił wszelkiego posiłku. Werbicz przyjął herbatę z cytryną.
— Co? Może zrazika ze mną? — huknął Jawornicki.
— Jutro nie żyłbym po tym specjale; jadam tylko raz na dobę — rzekł Różycki.
— Dlatego to co roku jeździsz pić Karlsbad. Zła teorja! Moje zrazy i tańsze, i smaczniejsze od zupki sprudlowej.
— Ja zaś trzymam się zasady, że trzeba utrzymywać nogi ciepło, głowę chłodno, a żołądek pusto — rzekł Werbicz.
— Już to wy wszystko lubicie mieć pusto! — zaśmiał się tłuścioch. — Ja, starej daty człowiek, lubię mieć wszędzie pełno i ciepło.
Poklepał się po brzuchu i po piersi, którą wydymał z lewej strony gruby pugilares.
— Cóż, panie, co pan myślisz o naszym interesie? — zagadnął go niecierpliwy Różycki.
— O interesie? Chcesz u mnie kupić tryki?
— Ależ nie! Mówię o wspólnem ubezpieczeniu.
— Ja się do tego nie mieszam. Ja starej daty człowiek, a to wszystko nowomodne figle. Ja się w żadne obrony przed wolą bożą nie bawię. Jest święcony wianeczek, jest chleb świętej Agaty, a jeśli Bóg ogień dopuści, jest drzewo w lesie, jest słoma na polu, jest majster we wsi, no i trochę grosza w zapasie, to się i odbuduję bez obcej pomocy. Co ma mi kto wglądać w pogorzel, liczyć straty i dawać jak jałmużnę zapomogę? Ja nie lubię, żeby się do moich interesów wtrącano.