Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/206

Ta strona została przepisana.

Mancewicz wyszedł. Jawornicki mrugnął na kolegów.
— To oni umieją podpalać. A niechże was! Pocom ja wlazł w ten kompromis! Z takimi ostrożnie, mówię wam! Niech ich djabli wezmą, gotowe nieszczęście! Iwaś, daj mi fajkę!
Iwaś wsunął się natychmiast. Gęsty kłąb dymu otoczył grubasa. Kazał się obstawić poduszkami i pykał zwolna.
— No, mówże panie Erazmie!
— Co mam mówić? To zgroza, żeby takie łotry dziesięć lat drwili z prawa i sądu i męczyli słusznego właściciela. Powinni zapłacić koszta, wynieść się natychmiast ze straży i pokwitować z pretensji.
— No, no, tak ostro! A czegóż on prosi?
— Mało co taki tam prosi. Chce zboże zebrać, budowle zebrać i kosztów nie zapłacić!
— Naprawdę, i on jest zrujnowany procesem — wtrącił Werbicz. — Zawirski bogaty, on nędzarz!
— Co to ma do rzeczy? — oburzył się Różycki. — Tu chodzi o sprawiedliwość, a nie o bogactwo.
— Pewnie, pewnie — bąknął sennym głosem Jawornicki. — Szlachcic gałgan, ale z nim ostrożnie! Podpala folwarki. Radźcie, żeby był i wilk syty i koza cała, i piszcie wyrok. Tyle czasu pracujemy, a jeszcze nie jadłem kolacji.
— Piszcie, ja nie będę maczał pióra. Dość będzie mi wstydu, gdy u spodu takiego wyroku będzie moje nazwisko — mruknął Różycki.
Werbicz westchnął i wziął się do pisania.
Ciszę pokoju przerywało skrzypienie jego pióra, ciche gwizdanie Różyckiego i chrapanie tłuściocha. Tak! Nestor powiatu zasnął na stanowisku posług obywatelskich z czystem sumieniem spełnienia obowiązku.
Kostuś, o stół oparty, słuchał i patrzał.
W tej chwili ogromny hałas powstał w korytarzu.
— Co to? Pożar? — zaniepokoił się Kostuś.