Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/211

Ta strona została przepisana.

— I niech mnie pani o rachunek nie posądza! Nie chciałem, nie myślałem korzystać z pani, nie marzyłem o żadnej nagrodzie, której wart nie jestem. Duszę pani chciałem wykształcić dla Boga, dla kraju, nie dla siebie.
— Poco mi pan to mówi? Ja przecie nie tyle nierozsądna, żebym sobie wyobrażała, że mnie pan pokochać może. Mnie, dziką dziewczynę z Pryskowa! O, żeby mnie pan pokochał!
Wzdrygnęła się cała na tę myśl.
— Żem panią pokochał, odchodzę! — rzekł wstając. — Bom nie wart pani młodości i życia! Rozumie mnie pani? Można pomyśleć, że za tę naukę, za to zajęcie roić mi się zacznie po głowie nagroda cudna! Nie, ja nie sięgam po żadną nagrodę, niczego od życia nie pragnę, bom śmierci przeznaczony, bom chory bez ratunku. Jeszcze lat parę, a umrę — a przed panią życie.
Dziewczyna wstała także, ponura, zacięta w sobie, dzika.
— To fałsz! Pan mnie nie kocha, bo to niemożebne. Co pana może do mnie zniżyć? To fałsz, ażeby mnie pan kochał!
Oczy jego zapytały ją, więc odparła:
— Żeby mnie pan kochał, pozwoliłby mi pan ze sobą razem umrzeć! Ale pan nie umrze, tylko pan tak mówi, żeby mnie się pozbyć! To dobrze, już odejdę. Niech panu będzie wszystko dobre za mnie!
Wyciągnęła do niego ręce i łzy jej się rzuciły do oczu ciche, żadną siłą już nie powstrzymane.
Adaś się zachwiał.
— Nie płacz! — szepnął mimowoli.
— Kiedy nie mogę! — wyjąkała. — To boli, jak śmierć!
Chłopak miał szczytne zamiary, ale w tej chwili poświęcenie przeszło jego siły.
Jedna chwila i wszystko zapomniał: i zmorę śmierci, i wyrafinowaną delikatność, i lęk wyzysku tej młodości — wszystko.