i tamże siedział Zygmunt Holanicki, gwiżdżąc przez zęby i myśląc, czy wygrane setki zawieźć do Pryskowa, czy też zostawić pokusom miasteczkowym.
Przed tem oknem przechodziły panie.
Wiedziały one, że młodzież tam jest i patrzy, więc udawały, że tego nie wiedzą.
Jedne przechodziły szybko, jak spłoszone, inne śmiały się między sobą, inne stroiły miny pogardliwe lub poważne, a wszystkie myślały, że za tem oknem są tacy, którym się niezawodnie podobają.
Za tem oknem tymczasem istotnie zajmowano się niemi. Pan Józef grał rolę introduktora.
— Patrz pan — mówił do Zawirskiego — ta gruba panna z tą małą, czarną, to Stocka i Wojniczówna.
— Aha, te, co się dzielą Stachem Darowskim Bestja używa jak sułtan — wtrącił Wiktor, nie odwracając oczu od zwierciadła.
— A bogate to? — zagadnął Zawirski.
Obiecują po dziesięć tysięcy za Stockie, a Wojnicz podobno złożył w banku posag, ale — tu pan Józef ręce rozłożył — ja przy tem nie byłem.
— Wiesz co, Józefie, — wtrącił Ludwik Tedwin — załóżmy spółkę! Ożeń się ty z jedną, ja z drugą, a że jesteś człowiekiem romansowym, oddam ci i moją, ty mi zaś oddasz posag swojej.
— Owszem, służyłbym chętnie, ale mam zobowiązania gdzie indziej, obowiązki! — odparł Józef, tajemniczo się uśmiechając.
— Och, te twoje zobowiązania! — burknął Zygmunt. — Na poczcie w Malewiczach także jest co gadać.
— A to kto? — zagadnął Zawirski.
— Ta bryczka. To Janickie przecie! Cace dziewczynki! Może je każdy uścisnąć, byle mama nie widziała.
— I byle ojcu pieniędzy pożyczyć! — dodał Wiktor. — Ja raz za trzydzieści rubli, które mu dałem, dostałem starszą na kuligu zeszłej zimy i woziłem całą noc nie prostą drogą.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/215
Ta strona została przepisana.