Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/218

Ta strona została przepisana.

— Et, brednie!
— Nie brednie. A te trzy ruble, co on mi dał!
— Co ty rozumiesz?
— To rozumiem, że jeśli Jaga z Pryskowa pójdzie, to i ja długo nie zostanę. Błaźnica od nas chytrzejsza ma być? Oho, zobaczymy!
— A, warto i ciebie i ją światu pokazać. Rzadko się zdarza takie osobliwości darmo oglądać!
Wyraziwszy w ten sposób swój sąd o rodzeństwie, Zygmunt wyszedł na ulicę.
— Pójdę obejrzeć tego wyżła u doktora. Za mało psów u nas! — rzekł, odchodząc.
Ale Stefan, zwykły jego cień i echo, nie ruszył za nim. W mózgu tym, który dotąd żył w stanie rudy, poczynało się coś budzić.
Postał chwilę zamyślony, wreszcie czapkę swoją rękawem oczyścił i uważając ten czyn za ostateczny wyraz elegancji, poszedł do kościoła.
Rzadko tam Stefan bywał. Do parafji z Pryskowa było mil siedm: za daleko na piechotę.
Pani Zofja wymadlała się na cały rok z góry podczas kontraktów, a upewniona, że dzieci zostały ochrzczone i doprowadzone do pierwszej spowiedzi, dalej kwestji ich wiary nie pilnowała.
Zygmunt i Stefan byli tedy chrześcijanami na mocy chrztu; z własnej, dobrej, woli nie uczynili w życiu swojem nic, aby to zademonstrować, chyba że bywali czasem w kościele na Wielkanoc, albo na mszy żałobnej za duszę ojca i gapili się po obecnych lub bezmyślnie wpatrywali się w ołtarz.
Tak i teraz Stefan się gapił. U progu chciał się cofnąć, bo ujrzał za stolikiem z kwestą pannę Werbiczównę i Ritę, ale te panie udały, że go nie widzą, więc się prześlizgnął mimo nich i wpadł w tłok pospólstwa.
Przeciskał się dalej, szukając kogoś i wreszcie dotarł do Konstantego, który oparty o ławkę, górował wzrostem i osłaniał sobą Jadwisię, klęczącą i zamodloną.