— Proszę mi, ojcze, dać sto franków!
— Tak zaraz? Nie mam przy sobie. Dostaniesz za dni parę.
Chłopak więcej nie nalegał, ale wieczorem, wzdychając ze skruchą, umizgnął się do sakiewki ciotki. Cierpliwie wysłuchawszy admonicji godzinnej, dostał przecie żądaną sumę i uśmiechając się pod wąsem, udał się na spoczynek.
Nazajutrz zostało po nim na kolonji tylko wspomnienie i kartka tej treści:
„Nie wrócę, aż mnie ojciec odczepi od Tirardów. Proszę do mnie pisać: Algier — poste restante“.
— Przeklęty błazen! — wybuchnął Jamont. — Teraz ja zaprzysięgam, że on tutaj wróci żonaty. Za starzy jesteśmy, aby go pilnować. Funduszu wreszcie nie starczy na te okupy!
Podarł kartkę i oczekiwał sąsiada.
Tirard nie zwlekał Stawił się następnego dnia bardzo czuły i rozpromieniony.
— Połączenie naszych rodzin — zaczął — napełnia mnie radością i szczęściem!
— Jakie znów połączenie! — przerwał Jamont. — Syn mój dziś w nocy został wezwany do wojska. Wysłano go do Chin podobno. Nie wiem, kiedy wróci. Ja zaś szukam kupca na kolonję. Wolę mieć kapitał niż ziemię, tembardziej, wyznam panu, że moje studnie co rok ubożeją. Za dziesięć lat piasek pożre moją pracę! Trzeba uciekać, póki czas!
— To blaga! — odparł Tirard. — Pan mnie oszukujesz. Nie chcesz pan dać mi syna za zięcia! Ale ja go sam dostanę, znajdę, zmuszę! A wtedy zobaczymy!
— Kiedy tak, to rzecz skończona! Szukaj pan Kostusia. Odjeżdżając, prosił mnie o przypomnienie panu należytości za jego roboty. Podyktował mi rachunek. Oto jest. Zechce go pan uiścić!
— Nie było mowy o wynagrodzeniu.
— Ale jest na to prawo. Zresztą, jeśli pan trwa w chęci wydania zań swej córki i skłoni go do tego, ja jeden tylko stawiam warunek. Znamy się tak mało,
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/23
Ta strona została przepisana.