— Jeśli ludzie w to się nie wdadzą, to będzie! — odparł z przekąsem.
Ruszyła ramionami.
— Pójdę dziś do niej z wizytą i bez zwłoki sprawę zagaję. Podobała mi się, trzeba kończyć i jechać znowu tam!
Westchnęła; westchnął i Różycki.
— Aha, już panią tam wzywa niepokój, tem lepiej! Ot i rozstaniemy się, tym razem nie na do widzenia. Daleko, bardzo daleko od siebie będą nasze mogiły!
Był w Rogalach za dworem i ogrodem wzgórek, niegdyś sypany na pamiątkę boju, a na nim dąb i krzyż. Ze wzgórka tego widziało się daleko szachownicę zagonów, szare pasy dróg, kępy drzew, dwór i wsie. A z drogi, z pola i ze wsi widać było ten krzyż i kurhan bojowy.
Na tym wzgórku, w pewne pogodne południe sierpniowe, siedziało w trawach, już posychających, dwoje ludzi.
Była to Rita i chłopak tak do niej podobny, że się odgadywało brata odrazu.
Nie był podobny do Adasia ten pierworodny Szymek. Wysoki, barczysty, mocno śniady jak siostra, miał w oczach i na czole wykuty upór i siłę, miał w ustach rys namiętny.
Mówił urywano, ostro, rozdrażniony widocznie, siekąc prętem bez litości badyle chwastów.
Rita miała głębszą niż zwykle zmarszczkę na czole, zapał w źrenicach.
Chłopak przybył tegoż rana na jej depeszę z Wiednia. Wezwała zaś go, otrzymawszy od niego długi list, którego nikomu nie pokazała.
Zastał stryja obłożnie chorego na ostry reumatyzm, Adasia rozmarzonego, Ritę zamyśloną.