Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/248

Ta strona została przepisana.

— Odjeżdżasz pan? To niespodzianka!
— Tak, trzeba wracać. Marzyłem, że ubłagam panią i że razem nam przejdzie ta podróż i życie. Trzeba się rozstać z tem marzeniem i z panią i nawet z dotychczasowem stanowiskiem. Jestem nędzarzem!
— Co się stało? — zagadnęła niespokojnie.
— Szarańcza przeszła przez naszą kolonję. Została z niej pustynia.
— O, alboż się pan boisz pracy i niedostatku, alboż pan ręce opuścisz?
— Poco? Ojciec i ciotka mają zapas do życia, a mnie poco się męczyć, dla kogo? Dusza moja tu zostanie, a bez duszy człowiek nic nie wart, nic nie zdziała! Zaciągnę się znowu do wojska, rozwłóczę się i zmarnieję.
Roześmiał się i rzekł:
— Miałaś pani dobre przeczucie, żeś mnie nie przyjęła.
— Dlaczego?
— Zlękłaś się pani niepewnej przyszłości i możliwego bardzo w naszej doli krachu.
— Mylisz się pan. Biedy się nie boję, a odmawiałam panu, bo myślę, że nie proponowałeś mi pan szczerze.
— Ale...
— Przez litość, że jestem opuszczona, biedna, chciałeś mi pan łaskę uczynić i ofiarę! Teraz, gdy pana zła dola dotknęła, cofasz się pan. Sądziłam trafnie.
— Co? Mam panią brać na nędzę i trud, panią, której chciałbym raj stworzyć na ziemi! Cóżbyś pani wtedy o mnie pomyślała?
— Pomyślałabym, że pan mnie prawdziwie kochasz, że uważasz mnie za siłę, nie za ciężar, za pomocnicę i towarzyszkę, nie za fantazję i zabawkę. Gdy mi pan poprzednio mówiłeś, że się w trójnasób zapracujesz na zbytek dla mnie, zrażało mnie to, poniżałeś mnie pan! Teraz, odtrącając mnie w chwili,