Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/25

Ta strona została przepisana.

— Pewnie! Żebyś nam znowu sprowadził jakąś modystkę czy awanturnicę! Pojedziesz pod moją opieką! — odparła panna Felicja.
Kostuś stęknął, potarł czuprynę i spojrzał po nich desperacko.
— Pijcie moją krew! — zamruczał zrezygnowany.
I oto, jak się stał ciotki więźniem stanu.


II.

W Brześciu, o kilka stacyj od celu podróży, rozkład pociągów zatrzymał naszych wędrowców sześć godzin.
Kostuś, dawszy folgę swej złości za taki bezład, wynalazł ładną bufetową i rozsiadłszy się nieopodal, jadł obrzydliwe potrawy, byle z nią gadać.
Panna Felicja, używszy spaceru na platformie, była tak zmęczona, że zdecydowała się spocząć w szkaradnej, ciasnej izbie, przezwanej szumnie „damską komnatą“.
Siedziało już tam pięć innych kobiet i płakało dziewięcioro małoletnich męczenników. Skończyło się oczekiwanie, otwarto kasę i Kostuś z biletami zapukał do sanctuarium, gdzie mężczyznom było wejście wzbronione.
Panna Felicja ukazała się.
— A co? Jedziemy? Poczekaj! Kup jeszcze jeden bilet! Tu jest pani, która nie może dziecka zostawić. Trzeba jej dopomóc. Proszę pani, oto jest mój synowiec i załatwi, co trzeba.
Z za jej pleców ukazała się kobieta.
— Dziękuję bardzo panu i przepraszam! — rzekła.
— Ależ z całą przyjemnością służę pani! — odparł, uchylając kapelusza.
Nazwała stację, oddała kwit na bagaże i pieniądze.
Odszedł szybko, naglony pierwszym dzwonkiem.