— Ano, trzeba jechać! — rzekł z rezygnacją. Wyszedł na dziedziniec stacji, żydzi z batogami za nim.
— Gdzie poczta? — zawołał.
— Ja! — odpowiedział Alkone Krum, kłaniając się jarmułką. — Oto mój fajeton! Niech jasny pan obejrzy, co to za szerokość, co za wygoda — to jest tak obszerne i kochane bude, jak chata własna!
Wskazał ręką i batogiem budę olbrzymią, płócienną, przy której drzemały melancholijnie u dyszla dwa konie małe i trzeci wielki, dropiaty, chudy osobliwie.
— A daleko do Sadyb?
— Do Sadyb! Och — dla mnie to moment, my tam staniem przed wieczorem.
— Ile żądasz za dwie osoby i bagaż?
— Och — poładzim się! Takie państwo nie zechcą mojej krzywdy. A gdzie rzeczy?
— Oznacz najprzód cenę!
— Nu, ja mogę państwa zawieźć taniej! — ozwał się drugi żyd.
Alkone poskoczył ku niemu, poczęła się kłótnia wrzaskliwa. Konstanty znudzony powrócił do ciotki.
— Jest buda i żyd. Każę znosić tłumoki.
Zabawił chwilę na platformie — zasięgnął o Alkonie Krum informacji u żandarma. Żyd był znany. Woził podróżnych aż w głąb kraju — skarg na niego nie zanoszono. Konstanty tedy kazał wynosić kufry. Ale przez ten czas dziedziniec stacji opróżnił się z ludzi, koni i wozów. Została tylko bryka Alkony — i on sam na ganku.
— No, przyjmuj bagaż! — rzekł Jamont.
— A wiele pan zapłaci do Sadyb? — odparł żyd obojętnym już tonem.
— Wiele chcesz?
— Ja chcę dwanaście rublów!
— Co? — zawołała panna Felicja. — Ten zbrodniarz! Ode mnie chciał pięc rubli!
— Nu, ja pomylił się! Ja myślał, że to inne Sadyby! Gdzie blisko! Och, może być pomyłka! Na
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/34
Ta strona została przepisana.