— Nie może być! To jego ojciec zapewne. Mało co był starszy ode mnie. Bardzo godny człowiek. Pójdę, sama się przekonam.
Wydostała się z budy i poszła na cmentarz.
Wróciła po chwili, bardzo frasobliwie zamyślona.
— Prawda! Pomodliłam się za niego! No, no! I Maćków sprzedany! Ktoby się tego spodziewał! Mój Boże! Ile to zmian!
Usiadła napowrót i długo milczała.
Kostuś uważał, że traciła co chwila humor i zapał. Była coraz niespokojniejsza.
Minęli Maćków, zagłębiali się w kraj, przesuwały się wciąż jednostajne widoki: pole, łąka, piasek, wieś wielka i czarna, dwór w osadzie starych drzew.
Stara pamięć była żywa. Niewiele popatrzywszy, panna Felicja mówiła nazwę i wymieniała właściciela. Odpowiadał jej zwykle jegomość w kitlu swoim znękanym głosem:
— Ej nie, to niegdyś było. Teraz to własność takiegoto. Rzutki człowiek, a żyd u niego posesor.
Wreszcie panna Felicja przestała się chwalić swoją erudycją. Przymknęła oczy i udawała, że drzemie.
Nie wiedziała, dlaczego i poco, ale jej wstyd było, a zarazem strach dalszych odkryć i wieści. Wstrętnym był doprawdy ten jegomość w kitlu.
Kostuś zawody te bardzo miernie brał do serca. Podziwiał obszary zbóż, napędzał woźnicę, a przeważnie myślał o kobietach, które pozna. Subjektywne zajęcie wdową przechodziło w ogólną kwestję nieznanych typów.
Jegomość w kitlu tymczasem raz w raz dobywał z zanadrza jakiś papier urzędowy, czytał go, wzdychał i głową kiwał. Wreszcie wezbrała snać zgryzota, i musiał ją wypowiedzieć:
— Pan dobrodziej ma w swoim majątku serwitut — zagadnął Konstantego.
— Ja? Serwitut? Co to takiego?
— Aha, pan widocznie nie tutejszy! Ja bo mam serwitut! Widzi pan, jak wyglądam. Choruję na żółć
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/39
Ta strona została przepisana.