Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/47

Ta strona została przepisana.

— A czyjeż to beczki? Wszak twoje?
— Nie, uchowaj Boże! Ja sobie jest bałagułe, ja ich wiozę! Od nich jest gospodarz!
— A gdzież ten gospodarz?
— Ja nie wiem. On sobie wyskoczył w miasteczkie kupić bułkę. On zaraz przyjdzie, to on panom całą prawdę o te beczki powie.
Gdy to mówił, oczy jego wędrowały po gromadzie współwyznawców, jakby wzywały pomocy.
Żydzi, napozór obojętni, porozumiewali się wzrokiem, wreszcie z tłumu jeden się oddalił i pomknął nieznacznie w głąb miasteczka. Alkone dojrzał go, zrozumiał manewr i głęboko odetchnął.
Korzystając z pauzy, Konstanty zbliżył się do niego.
— No, panie woźnica, pokończymy rachunki. Wyładuj moje tłumoki — rzekł stanowczo.
Żyd bez słowa protestu spełnił żądanie. Gdy brał pieniądze, ręce mu trochę drżały, oczy, utkwione w młodego człowieka, wyrażały trwogę i niepokój.
Jeden z urzędników zagadnął Konstantego:
— Pan tu zostaje?
— Tak. Mam interes we dworze, a jechać dłużej tą budą nie sposób. Dobę wleczemy się od stacji kolei.
— Ano, jeśli ten przedsiębiorca uprawia proceder rozwożenia wódki z pokątnej gorzelni, to trudno o pośpiech. No, ty, gdzież ten twój gospodarz od baryłki?
— Nu, wun już idzie! — odparł triumfująco Alkone.
Jakoż do bryki podszedł żyd zupełnie obcy i jakby nie wiedział, o co chodzi, wgramolił się na kozieł.
— Ty gospodarz od tej wódki?
— Nu, ja!
— Pokaż kwit z magazynu!
— Och, zaraz!
Dobył zatłuszczony pugilares i z miną obrażonej cnoty podał żądany dokument.
Urzędnicy przejrzeli go uważnie, poradzili się szeptem, wreszcie jeden z nich splunął.