Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/52

Ta strona została przepisana.

— To się nazywa jazda! — zawołał wesoło Kostuś, gdy się znaleźli poza miasteczkiem. — Łaskawe bogi zesłały nam pana.
— Spadacie państwo jak meteor. Jakże było nie uwiadomić kogokolwiek o przyjeździe!
Stało się to tak nagle! — tłumaczyła się panna Felicja. — A zresztą zdawało mi się tak blisko, trzy kroki. Myślałam spotkać kogo po drodze lub wstąpić do znajomych. A tu Maćków sprzedany, Malewicze puste. Mój Boże, gdzie się tyle ludzi podziało?
— Ano, świat wielki, rozpełzli się, a zresztą i cmentarze pełne.
— I pan stracił rodziców?
— Obojga. Brat mój też umarł. Zostało po nim troje dzieci, któremi ja się niby opiekuję, o tyle, o ile teraźniejsza młodzież znosi opiekę. Chłopiec jeden uczył się za wiele i do szczętu rozstrojony, ręczę, że się kiedyś obwiesi; drugi uczy się muzyki i wstręt ma do wsi i roli; dziewczyna ma głowę przewróconą na punkcie emancypacji i co roku zdaje jakieś egzaminy na coraz wyższe patenty. Jednem słowem, stado dziwolągów, które tylko, dzięki Bogu, rzadko widuję, no, i długów nie umieją robić.
— Więc pan zupełnie samotny?
— Samotny, nie, bo jakimś cudem jestem bogaty. Więc mam przyjaciół bezliku, stosunków coniemiara, krewnych legjon. Obecnie bawi u mnie synowiec-muzyk; tamtych dwoje wyprawiłem za granicę, do wód.
— Bywa pan w Sadybach? Jakże się tam stryjowi powodzi? Dziesięć lat nie mieliśmy żadnej wieści.
— Ach, pani moja, czemu ja muszę udzielać złych wieści! — westchnął Różycki. — W Sadybach już niema nikogo!
— Jakto?
— Stryj pani umarł już dawno. Zostało po nim trzech synów i córka.
— Toć wiem. Władek, Michał, Józio i Stefka. Hodowaliśmy się razem. Takie to było swawolne!