Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Winszuję! No, chodźmy zresztą, niech cię licho! Poco tego nawiozłeś?
Wymyślając bezustannie, ruszył za Adasiem ku dworowi. Dopiero na ganku przestał mruczeć, widząc pana Erazma.
Panna Felicja wyciągnęła doń obie dłonie i pocałowała serdecznie w głowę.
— Takim byłeś, takim, gdy wyjechałam! — mówiła, pokazując łokciową miarę. — Ale poznałabym cię zawsze po rodzinnych rysach. Ty mnie pewnie nie pamiętasz, ani Kostusia. Bawiliście się razem. A gdzie twoja matka?
— Mama pewnie w miasteczku. Ma dzisiaj komornika, bardzo zajęta. Zaraz poślę do niej wieść i wezwanie.
Poszedł do kredensu, ale i tam nie było nikogo. Wrócił tedy, żując przekleństwa.
— Pójdę chyba sam po mamę — oznajmił.
— Chodźmy zatem wszyscy, zobaczymy się prędzej! — zawołała panna Felicja. — Podaj mi ramię, Zygmusiu, i prowadź.
Siostrzeniec spełnił rozkaz i oto znowu znaleźli się na drodze długiej, wiodącej do miasteczka.
Za bramą spostrzegł pan Erazm nieobecność Adasia, ale nic nie rzekł.
— Cóż to, twoja matka uzyskała nareszcie wyrok na Dziembowską? — spytał Zygmunta.
— Tak. Dzisiaj ją wyrzucają.
— Rozumiem szczęście pani Zofji: po trzech latach sądów postawić na swojem!
— O cóż to chodziło? — spytał Kostuś.
— Ale posłuchaj, bo to ciekawe! Przed laty był tu w Pryskowie ogrodnik, Dziembowski, który na starość dostał domek i kawał ogrodu, jako emeryturę. Po jego śmierci syn tę kolonję dalej dzierżawił na corocznym, odnawianym kontrakcie. Po jego śmierci czyniła to wdowa, aż oto przed pięciu laty odmówiła zapłaty, dowodząc, że ta ziemia do niej należy. Po paroletnich korowodach pokojowych, pani Zofja roz-