Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/76

Ta strona została przepisana.

Obejrzała szkodę. Słoik z pomadą był pusty, rękojeść szczotki ogryziona, mydła ani śladu.
Czwarty szczur spadł z szafy wprost pod jej nogi i ukrył się pod łóżkiem.
Tego było zanadto.
Ze świecą w jednej ręce, a z parasolem w drugiej wyskoczyła do salonu.
Ujrzała naprzeciw siebie pana Erazma, równie ubranego, w kapeluszu, z laską.
— Co się dzieje? — zawołał.
— Szczury mnie wygnały!... Okropność!
— A niechże ich, to dopiero dom!
— I pana też wystraszyły?
— Nie!... Ja idę na poszukiwanie chłopców.
— Jakich?
— Naszych, Konstantego i Adasia. Pokój ich pusty. Ciekawy jestem szczególnie, gdzie Adaś być może, bo Kostuś niezawodnie birbantuje z Zygmusiem.
— Sprowadź go pan!
— A pani jak myślisz noc spędzić?
— Mniejsza z tem, zdrzemnę się tu w fotelu.
— A bodajże taką gościnę! Nie lepiej to było w Rogalach? Ale pani upór milutki. Dla uporu poświęciłaś pani mnie i siebie.
— A, dajże mi pan spokój! Także pora i temat stosowny! Idź pan sobie i sprowadź Kostusia!
Różycki machnął ręką i zszedł do ogrodu.
Nie mógł zabłądzić, bo go chmiel i gałęzie utrzymywały na ścieżce, a kilka psów prowadziło.
Wreszcie oświetlone okna oranżerji doprowadziły go do celu.
Zajrzał przez szybę do wnętrza.
Było tam ludno, wesoło i hucznie.
Przy stole siedział Kostuś nad kieliszkiem wina i grał w djabełka z drugim, którego poznał Różycki. Był to sąsiad Pryskowa, młody także człowiek, świeżo na gospodarstwie osiadły.
Obydwaj partnerowie mieli kapelusze na głowie, cygara w zębach i w przerwach gry śpiewali, każdy co innego.