Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/77

Ta strona została przepisana.

Pięć świec różnej wielkości, przylepionych do desek, oświetlało stół, zarzucony resztkami jadła i butelkami.
Z głębi ogień na kominie oświetlał jaskrawo stancję i resztę publiki.
Zygmuś, siedząc na brzegu łóżka, grał na harmonji, a na środku izby tańczyły cztery hoże dziewoje miasteczkowe.
Całe to grono było bardzo z życia zadowolone i demonstrowało to, jak można najgłośniej.
Toteż trudne było do uwierzenia, że Stefan potrafił spać przy takim wtórze.
A jednak on jeden nie uczestniczył w zabawie. Spał, cały w blasku ognia, ubrany, jak wrócił z połowu, śmiertelnie snadź znużony.
Na twarzy jego tępej i suchej snuło się senne jakieś marzenie i smutek.
Różycki chwilę patrzał na tę scenę, potem oczy odwrócił ze wstrętem i odszedł.
— To młodzi, co nas zastąpią! — zamruczał.
Długą chwilę, ponuro zamyślony, szedł bez celu, przypominając własną młodość i badając sumienie swojego pokolenia.
Czy nie było ich winy w tem skarleniu i upadku?
Potem ramionami ruszył i potarłszy dłonią szpakowatą czuprynę, stanął, orjentując się w położeniu.
Ścieżka doprowadziła go przez park wprost do zboru arjańskiego.
Księżyc oświetlał czarne kontury budowli, czuby drzew owocowych i dwie wieże frontowe, na których jak wielkie czapki leżały gniazda bocianie.
Noc była tak cicha, że pan Erazm zapomniał się długą chwilę, zasłuchany w szmery liści i owadów, zapatrzony w fantastyczne oświetlenie.
Znowu pamiątki młodości go opadły.
— Inaczej się bawiono, inaczej kochano!
Może już śmierć niedługo w szybę zapuka i zabierze samotnika. I nic i nikt po nim nie zostanie.