Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/8

Ta strona została skorygowana.

Pokiwała głową roztargniona, oglądając ludzi nastawiając uszu, uśmiechając się z wewnętrznem zadowoleniem.
On się z tłumem zmieszał, a jednakże wyróżniał się wśród niego. Odgadywano w nim cudzoziemca.
Przy rewizji kufrów urzędnik zadał mu parę pytań, na które odpowiedzieć nie potrafił; ruszył ramionami.
Wtedy jakiś towarzysz losu powtórzył mu pytanie po francusku i wytłumaczył urzędnikowi odpowiedź
Z tej racji zawiązała się rozmowa.
— Pan dobrodziej do Warszawy?
— Tak.
— Z Paryża?
— Nie. Z Algieru.
— Oho! Kawał drogi. Ja tylko parę stacyj. Wracam z Krakowa.
Kufry zamknięto. Ruszyli razem do bufetu.
— Będzie panu trudno porozumieć się na drodze, nie posiadając języka.
— Umiem po polsku.
— Ach, tak! — rzekł tamten tonem podziwu.
Spojrzał po nim uważnie.
Śmieszny Francuz, umiejący po polsku.
Był to młody człowiek, pięknie zbudowany, przystojny, o ruchach, zdradzających wojskowość.
Twarz miał mocno śniadą, rysy ściągłe, włos tuż przy czaszce ścięty. Dziwnie przy tej ciemnej cerze odbijały jasne wąsiki i szare oczy, patrzące hardo i swawolnie z pod płowych brwi i szerokiego czoła.
Ubiór wskazywał zamożność.
U drzwi pożegnali się, ale obywatel nie stracił go z oczu.
Dopilnował, gdy wychodził pod rękę z jakąś staruszką i w ślad za nimi podążył.
Zajęli miejsca w jednym przedziale.
Stara ulokowała się przy oknie i kazała młodemu usiąść naprzeciw.