Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/89

Ta strona została przepisana.

Poczęła się wahać, wchodzić w targ.
Po godzinie umowa stanęła na osiemdziesięciu rublach, z których połowę Stefan dostał do rąk, resztę złożono w depozycie u panny Felicji.
Zaraz potem Stefan zniknął. Do czółna swojego złożył sieć, dużą baryłkę, zwołał swoich kompanów-rybaków w zdwojonej liczbie i popłynął na połów.
Gdzie ciągnęli tonie i czy obfite, nie wiadomo.
Nie wiadomo też, co mówili w samotności wód i łozy.
Późny był wieczór, gdy gromada chłopów, tęgo podchmielonych, śpiewając i krzycząc, wstąpiła do szynku Dziembowskiej.
Zażądali więcej wódki, płacili gotówką, traktowali tych, których zastali i tych, którzy wchodzili po nich. Hałas rósł w miarę pochłanianych kwaterek.
Nareszcie wódki zabrakło i gospodarze, zaniepokojeni humorem gości, poczęli ich namawiać do rozejścia.
Był to jakby sygnał wybuchu.
Chłopi rozpoczęli bitwę regularną.
Z brzękiem szyb wyleciały ramy okien, potem drzwi i piece. Z ław robiono tarany do dalszego zniszczenia. Szło to jak szarańcza.
Gdy rozbito wszystko wewnątrz, obdarto dachy, płoty, walono ściany, rozrzucano budowle gospodarskie, wypędzano dobytek.
Dziembowska z rodziną zrazu próbowała stawić opór, lecz potem uszli, ratując własną skórę i droższe sprzęty.
Hałas pijącej tłuszczy rozbudził wreszcie miasteczko. Ten i ów biegł tam i zaalarmowano policję. Zanim jednak się zebrała, osady Dziembowskich jakby nie było, a na placu boju leżało kilku sprawców, którzy najbardziej przebrali miarki. Reszta na hasło policji dała nurka w zboża i zapewne już bezpieczna, po brózdach spała na laurach.
Zdaleka od dworu, okryci cieniem nocy, przypatrywali się temu Zygmunt i Kostuś.