Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/91

Ta strona została przepisana.

— Ależ to podłe życie! Jabym uciekł!
— Pewnie, że podłe! — potwierdził Stefan. — Co wieczór rąk i nóg nie czuję ze zmęczenia.
— Jużbyś przepadł, żebym cię nie karmił, a ty mi żałujesz tych czterdziestu rubli.
— Ja nie żałuję, owszem; pewnie, że mnie karmisz, ale widzisz, buty.
— Wielka mi historja! Sprawię ci sam buty w procencie!
— To dobrze, tylko pamiętaj!
— Et, nie zawracaj głowy, toż cię widzę codzień i twoje dziury! Ot, idź, dostań pieniądze, i przynieś zakąski z miasteczka. A my ruszajmy do budy!
Odeszli. Zygmunt się roześmiał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

O tej samej porze Różyccy dojeżdżali do Rogalów.
Wokoło las szumiał, a konie zhasane szły stępa. Dotąd rozmawiali o ogólnych przedmiotach; pan Erazm zwlekał ze śledztwem.
Ale wreszcie kilka wiorst tylko zostało, trzeba było mówić.
— Adasiu — spytał nagle — dawno poznałeś pannę Jadwigę Holanicką?
Chłopak, jakby przygotowany był do tego, nie stropił się wcale.
— Od dwóch lat — odparł spokojnie.
— A często tam bywałeś?
— Dosyć. Przez lato zwykle co parę tygodni.
— A czemuż to chowałeś w tajemnicy przede mną? Nie jestem, zdaje mi się, tyranem.
— Nie, stryju, ale nie chciałem robić wielkiej sprawy z czegoś, co rychło minie.
— Jakto? Przecie kochacie się z dziewczyną?
— Nie było o tem nigdy mowy między nami.
— Tak? To bardzo idealne i nawet prawie wierzę, ale przypuszczam, że pomyślałeś o tem i masz zamiar te studja zakończyć ślubem. Czy wasze teorje postępowe inaczej uczą?