Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/97

Ta strona została przepisana.

Cale pół dnia chodził około niej stangret pryskowski, chłop, z głową jak kądziel i wiecznie zdziwionemi, blado niebieskiemi oczami.
W stajni cztery siwosze, podeszłe w latach, dziwiły się bardzo owsowi w żłobach i stękały, z doświadczenia wiedząc, że taka szczodrobliwość pani Zofji nie wróży im nic dobrego.
Na obiad pożegnalny dano mnóstwo sałaty i półmisek raków; miały być nawet kurczęta, ale te któryś z psów wykradł, zanim doszły rożna.
Zaraz potem landara zajechała przed dom i zaczęto się żegnać.
Pani Zofja rozczuliła się i ściskając siostrę, zapraszała na powtórny pobyt, przyczem zerkała niespokojnie na chmurzące się niebiosa. Zygmunt na stronie umawiał się zcicha z Kostusiem. Jadwisia przyglądała się kufrom, na których bielały kartki kolejowe i zapewne żałowała, czemu nie jest pakunkiem ludzi, którzy tyle świata przejechali.
Stefan, praktyczny, obejrzał zaprząg i spytał furmana:
— Wziąłeś siekierę i sznurki?
Brzmiało to złowieszczo, ale podróżni nie dosłyszeli i z dobrą myślą zasiedli w landarze.
Wśród ostatnich okrzyków pożegnania zaprząg ruszył i wnet utonął poza dworem w piasku gościńca.
— Zawszeć to lepiej, niż z Alkonem — mówiła panna Felicja pocieszająco.
— Zapewne. Chi va piano, va sano! — odparł Konstanty, ziewając, rozstrojony biesiadami Zygmusia.
— O parę wiorst zaprząg stanął.
— Co tam?
— To nic, postronek się zerwał — odparł furman, schodząc niezgrabnie na ziemię.
Okazało się przytem, że był bosy.
Po chwili ruszono dalej, ale znowu na drugiej wiorście nastąpił chwilowy popas.
— Co tam?
— To nic, gdzieś zgubiliśmy mutrę od koła.