Strona:Maria Rodziewiczówna - Jaskółczym szlakiem.djvu/98

Ta strona została przepisana.

Wrócił piechotą, szukając zguby. Nie było go dobry kwadrans, ale mutrę przyniósł.
Niewiele odjechawszy, znowu się zatrzymano.
— Co tam?
— At, coś nie ładzi. W złą godzinę wyjechaliśmy widocznie... Orczyk się złamał.
Dobył siekiery i poszedł w las.
Przyniósł stamtąd kawał brzeziny i jako tako szkodę naprawił.
— Bardzo przemyślny człowiek — rzekła panna Felicja.
— Mus rodzi talenty! — zaśmiał się Kostuś. — Słuchajno, człecze, a co będzie, gdy się nam koło rozsypie?
— Bywa i to — odparł zagadnięty z całą zimną krwią. — Ano, jakoś poładzim!
Znowu wygramolił się na siedzenie, co czynił w sposób zupełnie oryginalny, gdyż rękami wkładał nogę do pudła, a za tą nogą wciągał mozolnie resztę korpusu.
Kostuś zanosił się od śmiechu.
Jechali dalej, ale niedaleko nastąpił popas.
— Dalibóg, zdaje się, że ja zabłądził. Trzeba było zawracać przy karczmie, a ja pojechał w bok, u krzyża. Zdaje mi się, że tędy pojedziemy do Krasek, a nie do Krzyżopola. Państwu może wszystko jedno?
— Ale gdzież tam! Ruszaj do Krzyżopola!
Nastąpiła rejterada, przyczem w nejtyczance coś pękło złowieszczo.
Przy karczmie furman stanął.
— Trzeba koniom dać wytchnąć. Zmachały się — zdecydował.
— Ruszaj! — krzyknął gromko Konstanty.
Człek wtulił głowę w ramiona i coś mrucząc, konie popędził.
W landarze klekotało coś nieustannie.
— Co tam stuka w spodzie? — zagadnęła panna Felicja.
— Taka susza, „rozeschło się“!