Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/106

Ta strona została przepisana.

miał łaski u baronowéj, to, opowiadając w ten sposób, czyni pan jak...
— Żyd! — podchwycił Fink. — Ma pani słuszność. Płacą teraz ludziom takąż monetą, jaką brali od chrześcijan moi przodkowie. Ząb za ząb, siność za siność, sparzelizna za sparzeliznę, pogarda za pogardę!
— Wzruszająca solidarność z tém, czego się odprzysiągło! Daruje pan, ale kto wyznaje takie zasady, powinien powrócić do Starego zakonu, aby być logicznym. Bez tego nie ma sensu! Zresztą nie myślałam tego, co mi pan podpowiedział. Nie potrzeba być żydem, aby być oszczercą. To potrafi każdy tchórz, bez różnicy wiary.
— A pani, co tak broni baronowéj, czy wié, co ona na nią wymyśla?
— Nie wiem i wiedziéć nie chcę! — Magda opędziła się, jak od osy, i zakryła uszy.
— Panowie, to zgroza! Macie Munkaczego na wystawie, Modrzejowską w teatrze, i mówicie o miejskich plotkach. A potém dowodzicie, że to my, kobiety, plotkarki...
— Racya, racya! — przytakiwała majorowa. — Próżność i plotkarstwo myśmy po was odziedziczyły.
— Bo to tylko widocznie wam się podobało i było dla was dostępne!
— Widzę, że pan bardzo od pana Oryża sko-