— Nie pojechałabyś znowu ze mną?
— Za nic! Za nic.
— A ja choćby jutro!
— Zwaryowałaś... Masz tyle obstalunków.
— To i cóż? Mogą poczekać. Czekałam i ja na nie. Pojedziemy, Maryniu!
— Ani myślę. Dosyć głupstw. Siedź i pilnuj roboty, która ci chléb daje. I jeszcze jaki! Co prawda, dogadzając ci w twojéj pasyi do malarstwa, nigdym nie pomyślała, że z tego będzie jaki rzetelny pożytek.
— Dlaczegóż więc męczyłaś się tyle lat dla mnie w Dreźnie, Monachium i Włoszech? Myślałam, że wierzysz we mnie!
— At, naprawdę, kiedym objęła nad tobą opiekę, miałaś piętnaście lat: fatalny wiek! Wolałam z dwojga złego, żebyś smarowała płótna, niż w bezczynności zaczęła marzyć o oficerach.
— Malarzy kolegów toś się nie lękała! — zaśmiała się Magda.
— Te brudasy, waryaty! Zresztą, tam w szkołach to cię Filip pilnował. Byłam spokojna.
— Więc to Filip był moim Aniołem stróżem z twojego ramienia? Patrz, tu jest Filip, jak mu Anglik położył Bädeckera na świeżej podmalówce.
— Nie wspominaj mi tego chłystka! — burknęła. — Przez rok mógłby choć słówkiem się odezwać. Ale mu spadek w głowie przewrócił. Potrzebne mu
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/12
Ta strona została przepisana.