Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/123

Ta strona została przepisana.

wracam... świeca się pali, butelka pusta, jakaś kartka na stole. Oglądam się. Wacek stoi w kącie, jakoś dziwnie skrzywiony, i nie rusza się. Wołam... nie odzywa się; podchodzę... aha, stoi, i mocno stoi, bo uczepiony do sznura za szyję, a sznur u belki uwiązany. Przeciąłem, gruchnął na ziemię — i tyle. Na kartce stało: „Talent zapisuję krytykom, a duszę wódce. Niech wam maluje kto inny!“ Gwałtu, co się potém dziaio! Jakie miał nekrologi, jak urósł, jakie mu cięli pochwały, jak ubolewali nad przedwczesnym zgonem i stratą, jaką sztuka poniosła! A Fink z Sylwestrem pobili się, kto weźmie „Powrót rekruta,“ „ostatnie dzieło nieodżałowanéj pamięci młodego mistrza.“ Oto jest illustracya dobrodziejstwa krytyki: a pani mówi o niéj z oburzeniem. Szkoda nawet tylu względów!
— Pan się jéj nigdy nie bał?
— Nigdy. Oni mnie nie zaczepią, bom nicość. Pani dotąd była w łaskach, i to gorsze. Lepiéj nie miéć wzmianki, niż być strąconym z piedestału. Jeszcze to panią spotka.
— Może być. Mnie już szczęście opuściło — rzekła smutnie.
— Opuścił panią Osiecki. Przepraszam, nie wiadomo, czy to było szczęście. To gorzéj, że baronowa jest o panią zazdrosna.
— Dlaczego? To nie ma sensu.
— Owszem, ma! Przedewszystkiem to, co brudne,