Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/13

Ta strona została przepisana.

były te krocie! Mógłby mi co dać na szkołę przynajmniéj, ale on się nawet nie pochwalił, nie spytał o radę...
Magda zatrzymała oczy na ostatniéj kartce albumu. Był na niéj stary mur przy Via Appia, pamiętający Cezarów, zwalisko potężne, z ciemnéj cegły, którą bluszcze spoiły. Płoty z suchego winogradu i ciernia okalały olbrzyma, a na jego szczycie wiek XIX-ty postawił czerwony słupek z izolatorem telegrafu. Drut przecinał szafir nieba; siedziały na nim dwie jaskółki przelotne, tuląc się do siebie.
— Wiész, co się z temi ptaszkami stało? — rzekła, pokazując siostrze obrazek. — Jedna uleciała, druga padła martwa. Znaleźliśmy ją w cierniach i pochowali w papierośnicy Filipa u stóp tych ruin.
— Trzebaż takie głupstwa pamiętać!
— A bo to nie było ostatnie, cośmy razem popełnili. Tegoż wieczora przyszła owa sławna depesza z Wiednia o spadku, i Filip pojechał.
— Będzie temu dwa lata. Dwa lata słowa nie napisać! Pracownia jego kosztuje mnie dwieście reńskich rocznie. Ciekawam, po co ja płacę? On już malować nie będzie!
— Pozwól mi ten koszt ponosić i nie mów źle o nieobecnych. Muszę mojego Anioła stróża wziąć w obronę. Ma wstręt do listów, wiesz o tém dobrze; przytém świat wielki, a on zawsze marzył, aby