Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/134

Ta strona została przepisana.

a kocha. Nie mówmy więcéj o tém. Na co słowa między nami? Wszystko już wiemy.
Ruchem łagodnym przesunęła dłoń po jego oczach gorejących i dodała wesoło:
— Dziś chcę się bawić, bo mi dobrze żyć!
Spojrzała na konie.
— Zazdroszczę panu zaprzęgu. Matka mi odmawia téj przyjemności, jedynéj, która mnie cieszy.
— Żebym był czemś, mógłbym pani ofiarować zaprząg.
— Fe! Powiedzianoby, że jestem na pana utrzymaniu. Nie dbam o opinię, ale szkoda-by mi było naszego stosunku.
— Więc handlujmy! — uśmiechnął się.
— Na co? W téj chwili nic nie ma wartości dla pana. Chyba mój portret! — zawołała.
— To nie równe.
— Dlaczego? Oryginał może pan miéć darmo, a na portret się wzdraga. Myślałam, że bardziéj pan ceni mnie.
— Za panią dam życie.
— A za portret dwa kasztany i powóz. Tak mi się chce zaprzęgu! — dodała tonem rozpieszczonego dziecka.
Tak powabny był ton i tak miły wyraz ślicznéj twarzy, że Filip dalby za tę przyjemność jéj — swoją krew z ochotą.
— A zatem wiezie mnie pani swoim ekwipażem.