Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/159

Ta strona została przepisana.

znajdę drzwi zamknięte. Bywaj zdrów! Niewolnicy nie powinni miéć przyjaciół!
Śmiała się, a za gardło dławiła ją przykrość i upokorzenie.
— Nie, nie powiem! — odparł po chwili namysłu. — Bo gdy ciebie mi każe się wyrzec, przed kimże o swojém szczęściu pomówię? Ty jedna mnie rozumiesz i nie zdradzisz. Ty jedna jéj nie potępiasz i jesteś nam życzliwą. Ona cię źle sądzi, i to mię boli.
— A mnie wcale. Wiem nawet, że to ona mi przypięła tego Oryża, ale i o to żalu nie czuję. Nie daruję jéj jednej rzeczy: gdy ciebie unieszczęśliwi.
— Patrzcie, więc przecie chodzi ci o moje szczęście! — zaśmiał się.
— Chodzi mi przedewszystkiem o to! — wskazała obraz.
— Więc, aby ci dogodzić, codzień godzinę będę smarował. Jak się zawezmę, wystawimy razem!
— I owszem. No, do widzenia zatem. Za parę dni przekonam się, czyś słowny.
Za parę dni nie zastała go w domu, ale obraz trochę postąpił. Za następnej bytności znalazła drzwi zamknięte, wstrzymała się tydzień, potem znalazła farby zaschłe, płótno opuszczone.
Rozpacz ją ogarnęła. Wzięła pendzel i malowała godzinę. Chciała się go doczekać i zburczeć, ale nie przyszedł. Za czwartym razem zastała go. Leżał na otomanie, z rękami pod głową, zapatrzony