w portret. Teraz dopiero zauważyła, że się zmienił. Miał gorączkowy ogień w oczach, rysy zmęczone. Jakby zestarzał, a widocznie zmizerniał.
Dotknęła ręką jego skroni, zaniepokojona.
— Co tobie? Słabyś?
— To ty! — odparł powoli i apatycznie, i umilkł.
— Wiesz, że masz minę kretyna!
Powstał, podjął z kanapy parę napół zwiędłych fijołków, westchnął głęboko.
Nagle się ożywił i uśmiechnął jasno.
— Była tu dzisiaj! — szepnął. — Chwaliła obraz; powiedziałem jéj, że mi pomagasz, ale się nie rozgniewała, zacności! O, jakim szczęśliwy!
— A ja wracam od sióstr miłosierdzia. Będę im malowała stacye krzyżowe do kościoła. Jak tam u nich ślicznie i jasno! Nawet w te listopadowe dnie nie jest ponuro. No, a cóż porabia „Salamandra?“
— Nie wiem i wiedziéć nie chcę! Dajcie mi być szczęśliwym, i o niczem po za nią nie myśleć. Nie wspominaj mi sztuki, farb, mojego przeklętego zawodu. Nie nawidzę go, wzdrygam się na samą myśl malowania.
— A przecie ona chwaliła obraz!
— Chwaliła twoją robotę. Czy ty myślisz, że ja nie czuję swojéj niemocy, zamarcia talentu? Nie będę już artystą — nie marz o tém; jeśli się prze-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/160
Ta strona została przepisana.